ReklamaA1-2ReklamaA1-3

Piloci śmierci – ochotnicy do „żywych torped” z Grodu Lecha i okolic

Informacje lokalneHistoria19 października 2020, 8:00   red. Mariusz Borowiak3220 odsłon2 Komentarzy
Piloci śmierci – ochotnicy do „żywych torped” z Grodu Lecha i okolic
Niemiecka jednoosobowa broń szturmowa typu Neger, zdjęcie z 1944 r. -  fot. zbiory Mariusza Borowiaka

Akcja naboru ochotników do specjalnego legionu tzw. żywych torped prowadzona w Polsce w ostatnich miesiącach przed wybuchem II wojny światowej budzi od lat zrozumiałe zainteresowanie nie tylko historyków. Ów fenomen interesuje nas nie tylko z tego powodu, że kilka tysięcy kobiet i mężczyzn oraz kilkunastoletniej młodzieży wychowanej w duchu głębokiego patriotyzmu w tak niecodzienny sposób było gotowych oddać swe życie za ojczyznę. Okazuje się, że na liście zgłoszeń na ochotników do batalionu śmierci, którzy chcieli prowadzić pojazd szturmowy wyposażony w torpedę, nie brakowało także chętnych z Pojezierza Gnieźnieńskiego i innych terenów Wielkopolski.

Historia „żywej torpedy” w Polsce narodziła się 6 maja 1939 r. Poczytny krakowski dziennik „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, opublikował list trzech młodych warszawskich czytelników, braci Leona (25 lat) i Edwarda Lutostańskich (28 lat) oraz ich szwagra, starszego posterunkowego Władysława Bożyczki (24 lata).

Ten ostatni napisał między innymi:

    Otóż ja i moi dwaj szwagrowie wzywamy wszystkich tych Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za Ojczyznę, jednak nie w szeregach armii razem ze wszystkimi, lecz w charakterze żywych torped z łodzi podwodnych, żywych bomb z samolotów, w charakterze żywych min przeciwpancernych i przeciwczołgowych. Każda zmarnowana torpeda, bomba […] kosztuje dużo pieniędzy, których nadmiaru nie mamy. Każdy okręt, czołg, pancerka, może kosztować i tak życie kilkunastu żołnierzy, zaś jeden człowiek zdecydowany może oddać tylko jedno swoje życie, jako żywy pocisk, czy w torpedzie bombowca, czy minie. Człowiek w torpedzie zawsze znajdzie ten cel, w który zechce trafić i tym samym zaoszczędzi życie innym żołnierzom, zniszczy zaś wielu wrogów. Do tego celu nie są potrzebni ludzie zupełnie zdrowi z kategorią A, B czy C, lecz może to być nawet człowiek ułomny, lecz silny duchem, który twardo postanowił oddać życie dla Ojczyzny bez reszty, bo musi przede wszystkim powiedzieć sobie, że dla niego w ogóle nie ma szansy ocalenia. Właśnie tacy ludzie są nam potrzebni. Nie wątpimy, że takich ludzi jak my zgłoszą się tysiące, ale te tysiące będą kosztowały wroga miliony złotych i setki tysięcy ludzi. W ten sposób chcemy oddać nasze życie w ręce Marszałka Polski Śmigłego-Rydza, by spożytkował je dla obrony Polski. Proszę nie myśleć, że my to robimy z jakiejś rozpaczy, czy czegoś podobnego. Ja jestem urzędnikiem państwowym, szwagier jest pracownikiem miejskim, drugi szwagier jest masarzem. Zarabiamy nieźle, jesteśmy silni i zdrowi.

Czy była to naiwność młodych ludzi? Ich list był tak zaskakujący, że korespondent „IKC” postanowił sprawdzić, czy nie są to postacie fikcyjne. Okazało się, że nie. Trzej jego autorzy mieszkali na warszawskim Targówku. Mieli rodziny i stałą pracę. Byli szanowanymi tam ludźmi. Nie kontaktowali się w tej sprawie z żadnymi władzami. Nie brakuje jednak głosów sceptyków, że ów apel w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym” był prawdopodobnie przemyślaną akcją propagandową ministerialnych urzędników. Posłużono się metodą manipulacji społeczeństwem, co w tamtych czasach, w obliczu wybuchu wojny, było bardzo dobrze znane. Osoby, które opowiadają się za taką wersją wydarzeń bardzo wątpią żeby trójka cywilnych „ochotników” wpadła na taki pomysł jak „żywa torpeda”.

      Decyzję [o chęci oddania życia za ojczyznę w charakterze pilota „żywej torpedy” – M.B.] podjęliśmy we trójkę podczas dyskusji polityczno-militarnej po zerwaniu przez Trzecią Rzeszę deklaracji o niestosowaniu przemocy wobec Polski – tak napisał w powojennych wspomnieniach Edward Lutostański.

Publikacja w popularnym dzienniku o wyraźnym nastawieniu antyniemieckim miała miejsce dzień po słynnym przemówieniu ministra Józefa Becka, który w Sejmie odpowiedział na wypowiedzenie przez Hitlera Polsce paktu o nieagresji, który został podpisany 26 stycznia 1934 r. Kryzys pomiędzy obu państwami zaczął bardziej narastać.

Apel i odzew

Warszawiacy, którzy sami byli gotowi oddać życie za ojczyznę, apelowali do publicznego zaciągu ochotników do żywych torped, chociaż w tym czasie nie było jeszcze dla nich ani specjalnego oddziału, ani żadnego sprzętu. Warto odnotować fakt, że we wspomnianym liście wydrukowanym w „IKC” nie było ani słowa o tym, że na pilotów torped mieli się zgłaszać tylko mężczyźni, nie wykluczano więc kobiet.

Gdy na wiosnę 1939 r. wiele redakcji w Polsce zaczęło publikować artykuły o zaciągu ochotników do legionu samobójców w wypadku wybuchu konfliktu zbrojnego z Niemcami, trwała w najlepsze akcja zbierania wpłat na Fundusz Obrony Narodowej. Toczyły się gorączkowe dyskusje o sposobach zwiększenia obronności kraju. Jednym z takich pomysłów w celach propagandowych, dla podtrzymania na duchu narodu i „ku pokrzepieniu serc”, była akcja polegająca na zgłaszaniu się ochotników, którzy byli gotowi do obrony naszych granic bez względu na ofiary. „Śmierć dla nas nie istnieje – pisał jeden z ochotników – istnieje tylko śmiertelny wróg”.

Odzew na list braci Lutostańskich i Bożyczki przerósł wszystkie oczekiwania. Nie trzeba było długo czekać na głosy czytelników. Reakcja była spontaniczna. W ciągu kilku tygodni do redakcji gazet na terenie kraju, organizacji paramilitarnych i armii napłynęły setki, a potem tysiące zgłoszeń od ochotników gotowych odbyć szkolenie w szeregach nieistniejącej jeszcze jednostki, w której sternicy mieli obsługiwać specjalne jednoosobowe torpedy. Ludzie zwracali się do redakcji z pytaniami, gdzie zostanie przeprowadzone szkolenie. Płomienny apel został przedrukowany przez ogólnokrajowe dzienniki, czasopisma lokalne oraz odczytany w radiu. Dzięki propagandzie, także przez plakaty, akcja naboru w ciągu kilku miesięcy nabrała rozgłosu o charakterze ogólnonarodowym. Mimo że pomysł wzbudził wiele kontrowersji, jednak nie brakowało osób, które były w stanie zapłacić najwyższą cenę za niepodległość ojczyzny. Kandydaci do legionów samobójców dążyli do samopoświęcenia się. Projekt ten pobudzał wyobraźnię.

Okazuje się, że ówczesne społeczeństwo wychowane w duchu głębokiego patriotyzmu trafnie odczytało posłanie trzech osób, które mimo, iż wysoko ceniły życie ludzkie, wobec konieczności obrony własnych granic nie wahały się oddać życia. Tylko w przeciągu niespełna czterech tygodni maja do „IKC” zgłosiło się 1300 osób. Liczba ta do wybuchu wojny, jak się szacuje, wzrosła łącznie do około 3000 zgłoszeń. Do redakcji tego pisma w Polsce wpłynęło najwięcej listów. Zgłoszenia nie były posyłane do władz wojskowych, lecz gromadzone w archiwum redakcyjnym.

Do samego Ministerstwa Spraw Wojskowych, w pierwszym miesiącu trwania akcji deklaracje do „batalionu żywych torped” złożyło blisko 1000 osób w różnym wieku. Do wybuchu wojny na apel odpowiedziało blisko 150 kobiet.

Autorami korespondencji była młodzież (kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta), emeryci, urzędnicy, nauczyciele, robotnicy, oficerowie i podoficerowie służby zawodowej oraz rezerwiści, kombatanci odznaczeni Krzyżami Walecznych czy Virtuti Militari. Wśród zgłaszających się (piszących listy) najwięcej było ludzi bezrobotnych lub żyjących bardzo biednie, inwalidów czy nawet kalek. Niektórzy ojcowie rodzin prosili o zaopiekowanie się ich dziećmi, gdy zginą na wojnie. Nie brakowało zgłoszeń od kandydatów na pilotów „żywych torped” wśród ludzi wykształconych, na stanowiskach i majętnych. Były też przypadki osób z wykształceniem wyższym.

Redakcje, do których napływały deklaracje, sukcesywnie odsyłały je do Ministerstwa Spraw Wojskowych. List, który opublikowała redakcja „IKC”, był tak dużym zaskoczeniem dla wojskowych, że początkowo nie wiedziano, co w ogóle z tym zrobić. Zainicjowano również składki na rzecz polskich żywych torped. Najbardziej aktywny był „IKC”, któremu udało się na ten fundusz zebrać kilkaset złotych i dary rzeczowe. Były to oczywiście grosze, ale Polska już od szeregu miesięcy ponosiła ciężary wielu innych zbiórek, pożyczek i obligacji obronnych. Po maju 1939 r., część ofiar napływających na te ogólne kwesty była w intencji związana z „żywymi torpedami”.

Gnieźnianie i Wielkopolanie

8 maja 1939 r. do akcji zaciągu ochotników włączyła się redakcja „Echa Kaliskiego Ilustrowanego” z Kalisza. Żywe torpedy oplotły łańcuchem całą Polskę – ze wszystkich zakątków kraju zgłaszali się młodzi ludzie. Z kolei 14 maja gazeta „Wielkopolanin” z Poznania, która była dziennikiem dla ludu o orientacji katolicko-narodowej, rozpoczęła akcję od technicznego opisu torpedy klasycznej, potem omówiła zasadę działania żywej torpedy wzorując się na japońskich wzorcach:

      Przed jej wystrzeleniem do wnętrza wchodzi człowiek gotów na śmierć. Kieruje jej biegiem tak, jak kieruje się samochodem, „dopóki nie wyrżnie torpedą w bok pancernej bestii”. Przedziurawiony okręt tonie od wybuchu, a bohaterski kierowca torpedy, rozszarpany na strzępy, znajduje grób na dnie morza. 

Redakcja zakończyła przyjmowanie zgłoszeń i ogłaszanie nazwisk 28 czerwca i wysłała je w liczbie 68 do Marszałka Polski Edwarda Rydza-Śmigłego. Warto zwrócić uwagę, że „Wielkopolanin” jako chyba jedyna gazeta w Polsce przedstawił czytelnikom graficzną wizję polskiej żywej torpedy. Trzeba przyznać, że grafik użył całej swojej fantazji. Ów dziennik, jako jedyna gazeta w Polsce, wyjaśnił tym czytelnikom, co się jeszcze nie zapisali, że oddziałów żywych torped w naszym wojsku jeszcze nie ma. Zgłoszenie się ochotników w tej chwili miało znaczenie tylko jako gotowość narodu polskiego do obrony naszych granic bez względu na ofiary. Czytelnik, po lekturze artykułu, mógł dojść do wniosku, że zorganizowanie oddziału śmierci w Polsce jest tylko kwestią czasu. W taki sposób mit cudownej broni został skutecznie podtrzymany.

Kilkanaście dni później redakcja „Wielkopolanina” opublikowała kolejną informację o żywych torpedach. Na zakończenie obszernego artykułu redakcja wydrukowała listy ludzi, którzy pragnęli zginąć „jak niegdyś Wołodyjowski”. Oddajmy głos Janowi Latoszekowi z Bielska:

    Tym wszystkim, którzy zapytują nas o szczegóły, lecz jeszcze w sposób obowiązujący nie zapisali się, możemy wyjaśnić, że oddziałów „żywych torped” w wojsku naszym na razie nie ma.

Kandydat na pilota-śmierci Kazimierz Jaworski, urodzony w Słupcy, w liście do autora tak pisze:

      Dokładnej daty nie pamiętam, ale było to już po apelu w prasie [tekst ukazał się w „Wielkopolaninie” – M.B.]. Zmówiliśmy się z kolegami i po zastanowieniu się nad sprawą postanowiliśmy zgłosić nasze kandydatury na ochotników pilotów „żywych torped”. Kolega Eugeniusz Mostowski był w tej sprawie w RKU [Rejonowa Komenda Uzupełnień – M.B.] w Koninie, gdzie został załatwiony odmownie. W każdym razie nazwiska nasze zostały zgłoszone i kilka dni później opublikowane w prasie, kolportowanej w Słupcy. Po apelu w prasie sprawa ucichła. Nikt nas nigdzie nie wzywał, nie byliśmy nigdy przeszkoleni w tym zakresie i w związku z tym nie widzieliśmy żadnych torped.

Mieszkająca również w Słupcy zaledwie 16 letnia Wanda Stałowska, uzasadniając swoją decyzję o chęci dołączenia do legionu samobójców, stwierdziła, że Marszałek Śmigły-Rydz jest taki dobry, taki kochany, że nie odmówi jej zaszczytu sterowania torpedą.

Ochotnikiem stał się i Mikołaj Lengowski, student medycyny na Uniwersytecie Poznańskim. Stanisław Raduszowski ze wsi Chobielin, położonej w powiecie nakielskim, po otrzymaniu zawiadomienia o przyjęciu na ochotnika wysłał podziękowanie. Natomiast Zygmunt Różański z Wielenia (powiat czarnkowsko-trzcianecki), w liście swym poinformował Naczelnego Wodza, że ma sześciu braci i wszyscy chcą iść do plutonu żywych torped!

Łącznie z województwa poznańskiego zgłosiło się około 650 ochotników. Bezpośrednio do władz wojskowych prośby napisało 120 osób. Najwięcej odważnych było w powiatach: Gniezno, Konin, Turek, Rawicz, Ostrów Wielkopolski, Koło, Kościan, Kępno i Września. Pojedyncze osoby zgłosiły się z takich powiatów jak: Swarzędz, Środa, Śrem, Krotoszyn, Szamotuły, Oborniki, Wągrowiec, Żnin, Strzelno i Kruszwica.

Według zgłoszeń znajdujących się w zasobach archiwalnych Kierownictwa Marynarki Wojennej, podczas kwerendy w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie-Warszawie, udało mi się ustalić, że wśród ochotników na pilotów żywych torped byli gnieźnianie: [imię?] Baranowski, Stanisław Kosiński (zam. ul. Świętojańska 7/9), Mieczysław Kublan, Marian Leda (ul. Zielony Rynek 8), Czesław Moszyk (ul. Sobieskiego 13/3), Edmund P. (?), Mieczysław Tomczak (18 lat, ul. Mieczysława 30/5), (imię?) Wenerski, Józef Zagórski (18 lat, ul. Lecha 4/12) i Adam Zdrojewski (Rynek 14/5). Natomiast w „IKC” na liście figuruje Mieczysław Krywult (ul. Kaszarska 4).

W archiwum w CAW (akta KMW) natrafiłem także na informacje, że ochotnikami na pilota „żywej torpedy” byli Józef Maćkowiak (ul. Kościelna 64, służył w Korpusie Ochrony Pogranicza) i Zdzisław Mohaupt (pracownik samorządowy) z Czerniejewa. Pozostali: z Trzemeszna – Antoni Obst; z miejscowości Dęby Wielkie k. Wrześni – Kazimierz Kotecki; z Mogilna – Franciszek Wąsowski, a z Padniewa, w powiecie mogileńskim – mistrz szewski Józef Różewski; zaś z miejscowości Pyzdry – Konstanty Łyskawka (ul. 11 Listopada 41) i Czesław Michałowski (26 lat, ul. Peowiaków 6); ze Słupcy – Tadeusz Jakubowicz (ur. 6 września 1918 r., ul. Warszawska 47), Wanda Stałowska (16 lat, pl. im. Marszałka Piłsudskiego), Marian Szkudlarek (ul. 29 września 1919 r., ul. 3 Maja 17) i Eugeniusz Mstowski (ur. 25 kwietnia 1919 r., ul. Ceglana 10); ze Swarzędza – Kazimierz Kurowski (16 lat, uczeń stolarski); udział do batalionu „żywych torped” deklarował Edmund Fiehig ze Strzelna (Rynek 14).

Kandydaci do batalionu śmierci z Inowrocławia i okolic

Liczna grupa kandydatów na samobójców w „żywych torpedach” mieszkała w Inowrocławiu. W maju 1939 r. do redakcji „Dziennika Kujawskiego” zgłosili się na ochotnika: por. rez. Stanisław Gajdecki (urzędnik), Stefan Kosmowski (firma rzeźnicko-wędliniarska Benedykcińskiego), Irena Kowalska (ul. Magazynowa 9/6) – z męża Szymczak (pochowana na cmentarzu w Malborku), Alfred Lewandowski (16 lat, harcerz), Franciszek Lewandowski (ul. Staropoznańska 39), Ludwik Ługowski, Leon Maciejewski, Feliks Stefaniak (ul. Poznańska 29), Edmund Trzciński (ul. Jacewska 87) i Jan Ziętara. Z powiatu inowrocławskiego – Władysław Komórek (ul. Pająkowskiego 5, Gniewkowo).

Listę uzupełnią (informacje z różnych źródeł): Jan Adamowski (miał 27 lat w 1939 r.), Sylwester Ciesielski (26 lat, palacz), Leon Drzewiecki (27 lat), Leon Maciejewski, Czesław Nadolski (23 lata), Stefan Papke (32 lata), Feliks Sandziński (30 lat), Ludwik Trzciński i Paweł Uczkiewicz, Feliks Urbanek, Jan Wargowski, Paweł Wargowski (ul. Hoyera) i Franciszek Warzeński, Feliks Wiśniewski (27 lat) i Józef Żurowski (29 lat) – wszyscy z Inowrocławia.

Interesujące informacje na temat por. rez. Stanisława Gajdeckiego, urzędnika Ubezpieczalni Społecznej w Inowrocławiu, zawdzięczamy Elżbiecie Szumiec-Zielińskiej:

      Do batalionu śmierci jako żywa torpeda zgłosił się […], na wzór bohaterskich Japończyków, którzy zamykają się dobrowolnie w torpedach podwodnych, ażeby podpłynąć pod nieprzyjacielski pancernik, wysadzić go w powietrze i sami przy tym zginąć. Było to 16 maja 1939 roku. […]
      W zasobach Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie znajduje się kwestionariusz-sprawozdanie z udziału w kampanii polskiej por. Stanisław Gajdeckiego. Z dokumentu dowiadujemy się, że we wrześniu 1939 roku Gajdecki był dowódcą 2 kompanii w baonie Obrony Narodowej 67 pułku piechoty w Brodnicy. Wcześniej, 24 sierpnia, otrzymał rozkaz zmobilizowania tamtejszej kompanii. Po wyekwipowaniu jednostka miała rozpocząć marsz na wyznaczony odcinek: jezioro Zbiczno – Bachotek – most Nowe Miasto, w celu zajęcia i umocnienia stanowisk obronnych.
      Porucznik Gajdecki podawał w kwestionariuszu:
„1 września 1939 roku znajdowałem się z kompanią na wyżej wymienionym odcinku w linii i składzie 67 Pułku 4 Dywizji Piechoty. 3 września, po dopołudniowym zbombardowaniu linii nastąpił odwrót w kierunku na Rypin, Sierpc, Kutno.
      Od 6 do 19 września jednostka przebywała w rejonie Bzury i okolicach Kutna, Łowicza, Piątku, Soboty, Chruszlina, Żychlina, Zdun, Kiernozi i Sennik. 19 września 1939 roku por. Gajdecki trafił do niewoli niemieckiej. Został zatrzymany pod Iłowem, podczas próby przeprawy przez Wisłę wraz ze szpitalem Dowództwa Okrętu Korpusu VIII.
      27 października 1945 roku, kiedy składał oświadczenie do tegoż kwestionariusza, był oficerem przydzielonym do Wydziału Kultury i Oświaty w Maczkowie – polskiej enklawie w Haren w zachodniej części Niemiec.

Oficjalne stanowisko

26 maja 1939 r. dziennik „Polska Zbrojna”, podał pierwszą informację o naborze ochotników do żywych torped. W artykule pt. „Zgłaszają się kandydaci”, zamieszczonym na poczytnym miejscu podano pięć nazwisk autorów listów, przy czym zacytowano trzy pełne teksty. Kolejny materiał prasowy o kandydatach na pilotów-samobójców, w tym samym piśmie, ukazał się tydzień później, w którym zacytowano wybrane fragmenty listów. Do 25 sierpnia w „Polsce Zbrojnej” ukazało się łącznie 15 artykułów, w których wyszczególniono nazwiska i miejsce zamieszkania 104 kandydatów. Lista nazwisk zawierała tylko tych ochotników, którzy zgłosili się bezpośrednio do władz wojskowych, a nie do redakcji gazety.

Z zachowanych dokumentów wynika, że do końca sierpnia 1939 r. wnioski złożyło blisko 4700 osób! Jest także faktem, o czym świadczą relacje świadków, że ochotnicy zgłaszali się także po rozpoczęciu walk we wrześniu. Ludzie ci marzyli o śmierci za ojczyznę. Brak jest jednak pełnej dokumentacji uniemożliwiającej ustalenie ostatecznej liczby kandydatów. Stąd trudno jest stwierdzić, ile dokładnie ludzi było gotowych na takie poświęcenie. Cała akcja ochotniczego naboru miała w dużym stopniu charakter żywiołowy.

Do wybuchu wojny we wrześniu 1939 r. w Zakładach Ostrowieckich nie wyprodukowano żadne klasycznej torpedy okrętowej. Nie było to możliwe z powodu braku odpowiednich i wysoce skomplikowanych urządzeń. Inna sprawa, że oprócz pozyskania na ten projekt dużych środków finansowych trzeba było się spodziewać, że prace badawcze będą drogie, trudne i żmudne. Wydaje się oczywiste, że w tych okolicznościach nie było możliwości na powstanie batalionu „żywych torped”.

Z kolei każdy ochotnik – oficjalnie – otrzymał od szefa Broni Podwodnej kmdr. por. Eugeniusza Pławskiego imienny, oficjalny list z podziękowaniem za okazaną patriotyczną postawę i prośbę, aby czekać na wezwanie do stawienia się w jednostce wojskowej.

Jeżeli chodzi o werbunek ochotników w Gdyni (apel o zgłaszanie się ochotników rozklejono na ulicach miasta) to odbywał się w Sztabie Morskiej Brygady Obrony Narodowej przy ul. Zgoda, który podlegał Dowództwu Obrony Wybrzeża i dalej Dowództwu Floty na Oksywiu. Według słów mjr Stanisława Zauchy, dowódcy I. Gdyńskiego Batalionu Obrony Narodowej, był to zgrany i sprawny instrument bojowy ożywiony duchem ofiarności i poświęcenia. Z dzisiejszego punktu widzenia miała to być swego rodzaju „piechota morska” w składzie sił Dowództwa Floty do wykonywania zadań obronnych, a także do działań zaczepnych. Okazuje się, że taki obraz wykorzystania batalionu idealnie wpisywał się do wizerunku żywych torped.

Wiadomo, że w czerwcu 1939 r. Samodzielny Referat Informacyjny (SRI) Dowództwa Floty, zajmujący się kontrwywiadem i częściowo wywiadem wojskowym, weryfikował dane części ochotników. Stworzona została komórka do spraw żywych torped. SRI współpracował z Oddziałem II Sztabu Głównego WP.

Do września 1939 r. nie powstała scentralizowana lista „gotowych na śmierć”. Niektóre Rejonowe Komendy Uzupełnień w ogóle nie wykazały zainteresowania postawą ochotników, pracownicy tych biur nawet nie zdecydowali się zapisać nazwisk chętnych. Nie można się nie zgodzić z powtarzaną opinią, że brak uwagi ze strony owych placówek RKU wynikał raczej z tego, iż nie było oficjalnej zachęty ze strony właściwych władz. Pozytywne nastawienie RKU na terenie kraju mogło wyzwolić wśród naszego społeczeństwa jeszcze większe pokłady patriotyzmu i męstwa, a tym samym pomnożyć szeregi ochotników na „żywe torpedy”.

Czy gnieźnianie widzieli „żywe torpedy”?

Mimo długoletnich poszukiwań w archiwach w kraju i za granicą nie udało się ustalić, czy w Polsce istniało uzbrojenie przeznaczone dla legionu samobójców. Nie dysponujemy oryginalnymi rysunkami technicznymi planów lub projektów broni czy materiałem zdjęciowym. Wielu świadków opowiadało, że wzięli udział w szkoleniach lub w projekcjach filmów z pokazanym sprzętem, oraz otrzymali instrukcje zawierające informacje o tej nietypowej broni. Na ten moment trudno jest te rewelacje uznać za prawdziwe. Nie ulega wątpliwości, że w Polsce nie było broni samobójczej, ale sam pomysł i spory odzew społeczeństwa dowodzi, z jak wielką determinacją Polacy po 123 latach niewoli chcieli bronić odzyskanej niepodległości.

Znamienne są słowa Mirosławy Grzelińskiej, jednej z najmłodszych ochotniczek, która w 1996 r. zapytana, co uczyniłaby, gdyby dzisiaj miała ponownie odpowiedzieć na apel z maja 1939 r., odpowiedziała bez wahania: „to samo, co wówczas”.

O akcji propagandowej na temat polskich „żywych torped” po latach tak pisze Zdzisława Żywień:

      W mojej szkole, w gimnazjum humanistycznym we Wrześni, w okresie przedwakacyjnym 1939 r. mówiło się na ten temat bardzo dużo. Wielu chłopców deklarowało gotowość zgłoszenia się, w razie potrzeby, do udziału w tej akcji. […] Znałam chłopca, który był w lotniczej „Szkole Orląt” w Dęblinie; pamiętam, jak krótko przed wybuchem wojny zwierzył mi się, że zgłosił swą kandydaturę na „żywą torpedę”. Z tego co wiem na ten temat, rola „żywych torped” nie została jednak nigdy sprecyzowana i nie były one brane pod uwagę w planach wojskowych i wojennych Polski. Moim zdaniem, akcja ta miała na celu rozbudzenie narodowych emocji przed zbliżającym się nieuchronnie konfliktem z hitlerowskimi Niemcami.

Nie ulega wątpliwości, że publiczny zaciąg tysięcy ochotników do żywych torped, który był prowadzony za aprobatą Kierownictwa Marynarki Wojennej w Warszawie, w sytuacji, gdy takiej broni nie było, był fenomenem w skali światowej. Sprawą najistotniejszą jest, że apel trzech młodych ludzi z Warszawy zyskał społeczne poparcie tak wielu rodaków, którzy zgłosili chęć poświęcenia życia w obronie ojczyzny.

Około 30% ochotników, którzy zgłosili się do legionu „żywych torped” we wrześniu 1939 r. wstąpiło ochotniczo w szeregi Wojska Polskiego i walczyło na froncie. Niektórzy dostali się do niewoli niemieckiej lub sowieckiej. W ruchu oporu (ZWZ, AK, BCh) brało udział aż 45%, około 20% poległo w walce.


Fot. zbiory Mariusza Borowiaka i Centralnego Archiwum Wojskowego



Jak się czujesz po przeczytaniu tego artykułu ? Głosów: 9

  • 5
    Czuje się - ZADOWOLONY
    ZADOWOLONY
  • 2
    Czuje się - ZASKOCZONY
    ZASKOCZONY
  • 0
    Czuje się - POINFORMOWANY
    POINFORMOWANY
  • 2
    Czuje się - OBOJĘTNY
    OBOJĘTNY
  • 0
    Czuje się - SMUTNY
    SMUTNY
  • 0
    Czuje się - WKURZONY
    WKURZONY
  • 0
    Czuje się - BRAK SŁÓW
    BRAK SŁÓW

Daj nam znać

Jeśli coś Cię na Pojezierzu zafascynowało, wzburzyło lub chcesz się tym podzielić z czytelnikami naszego serwisu
Daj nam znać
ReklamaB3ReklamaB4
ReklamaA3