ReklamaA1

Łamaczka marynarskich serc

Informacje lokalneHistoria5 grudnia 2020, 13:30   red. Mariusz Borowiak3176 odsłon1 Komentarzy
Łamaczka marynarskich serc
Irena Maria Dybek – pielęgniarka, chłopiec pokładowy i płatnik w Polskiej Marynarce Handlowej. W latach 1939-1944 członek załogi frachtowca Kromań - fot. zbiory Hanny Gatniejewskiej

Morska brać ze statku Kromań o Irenę Dybek dbała więcej niż o siebie. Potrafiła bez trudu zadurzyć w sobie prawie całą załogę. Gdy jednak traciła humor, łatwo rozniecała burzę wśród rozgorączkowanych marynarzy. Z połową załogi potrafiła być w jak najlepszej komitywie, z drugą zaś darła koty. O jej odwadze krążyły legendy.

 Turyści, którzy bardzo chętnie zaglądają i zatrzymują się w urokliwym parutysięcznym Czerniejewie, które znajduje się na Szlaku Pałaców i Dworów Powiatu Gnieźnieńskiego, z wielką przyjemnością zatrzymują się przy tzw. czerniejewskiej Grobli w centrum miasteczka. Napis na tablicy pamiątkowej, przytwierdzony do okazałego głazu – usytuowany przy głównej ulicy Czerniejewa – upamiętnia „Pierwszą Damę Floty Alianckiej”. Lakoniczna treść tekstu zachęca przyjezdnych (z pewnością zainteresuje także miejscową ludność) do poznania niezwykle barwnych losów jednej z najdzielniejszych kobiet, które służyły na polskich statkach handlowych w II wojnie światowej.

Aż się prosi, by włodarze miasta zadbali o wykonanie i montaż tablicy informacyjnej (przy obelisku), przybliżającej postać niezwykle barwnej postaci, która pierwsze lata życia spędziła nad Wrześnicą. Będzie to również ciekawa promocja miasta.      

Irena Maria Dybek, urodzona 14 grudnia 1912 r. w Czerniejewie

bo o niej jest mowa – była pierworodnym dzieckiem miejscowego lekarza Bolesława Wilanda i Haliny z domu Wyrembecka. Małżonkowie mieszkali w Czerniejewie od 26 lutego 1912 r. do 31 marca 1917 r. Doktor Wiland służył pomocą chorym w Czerniejewie i był lekarzem powiatowym w szpitalu w Mogilnie. Jednak sam w końcu zbagatelizował i zaniedbał zdrowie – zaraził się gruźlicą – i zmarł.

W latach 20. XX wieku „Inka” – bo tak nazywano młodziutką Irenę Dybek – po ukończeniu szkoły powszechnej kontynuowała edukację w ośmioklasowym Miejskim Gimnazjum Żeńskim im. Błogosławionej Jolanty w Gnieźnie. Szkołę średnią, która posiadała wszystkie uprawnienia gimnazjum państwowego, ukończyła w 1930 r. Wspomina Stanisław Rudnicki, kolega z lat młodzieńczych:

W Gnieźnie poznałem m.in. Inkę Wiland, w której podkochiwali się wszyscy koledzy z gimnazjum, w tym i ja. Ale po maturze wyjechałem na studia do Poznania i nasze drogi życiowe rozeszły się. Inka po paru latach wyszła za mąż za kapitana żeglugi morskiej [wielkiej – M.B.] pana Dybka. Podczas wojny […] prowadził on konwoje zaopatrzeniowe […]. Cały ten okres towarzyszyła mu Inka.

Przez jakiś czas po maturze Irena Wiland mieszkała z matką (zmarła w połowie lat 70.) w Gnieźnie. Następnie złożyła dokumenty o przyjęcie do dwuletniej Poznańskiej Wyższej Szkoły Pielęgniarstwa. Do szkoły mogły starać się dziewczęta z dobrze sytuowanych rodzin, ponieważ koszty związane z nauką stanowiły spory wydatek w domowym budżecie. Jako absolwetnka Poznańskiej Szkoły Pielęgniarstwa wyjechała na Wybrzeże za pracą, gdzie w połowie lat 30. zamustrowała się na pokład statku pasażerskiego Pułaski, jako sanitariuszka. W czasie wolnym na odpoczynek po wielotygodniowej podróży morskiej na trasie Gdynia-Buenos Aires i z powrotem – do wybuchu wojny w 1939 r. – niejednokrotnie odwiedzała rodzinne strony i gościła u matki w Gnieźnie.

Spotkanie z przyszłym mężem

Do spotkania Tadeusza Dybka (ur. 24 października 1908 r. w Praszce niedaleko Kalisza) z przyszłą żoną doszło na pokładzie Pułaskiego. Irena zamustrowała się na parowiec jako pielęgniarka, a będąc niezwykłej urody, łatwo oczarowała blisko 28-letniego II oficera, szybko skruszyła serce „wilka morskiego”. Wnet się pobrali i zamieszkali w Gdyni. Oddajmy głos Tadeuszowi Sulatyckiemu, wychowankowi Szkoły Morskiej w Gdyni:

Niewysoka, o raczej subtelnej, delikatnej urodzie, nigdy nie używała kosmetyków, miała wyjątkowo ładną cerę. Niebieskie – turkusowe oczy i ciemne, prawie czarne włosy. Bardzo zgrabna. W zachowaniu, w gestach, ruchach, często chłopięca – co jeszcze bardziej podkreślało jej kobiecość. Miała magnetyzm.

Ubierała się zawsze praktycznie, ale wszystko na niej leżało. W rozmowie zawsze rzeczowa, nigdy nie flirtowała, ale przyciągała oczy. Myślę, że wszyscy podkochiwaliśmy się w niej.

Niewątpliwie współżycie na statku z ładną, młodą i bardzo miłą kobietą nie zawsze było łatwe dla załogi [„Kromania” – M.B.], ale w sumie byliśmy z jej obecności bardzo zadowoleni i dumni.

Krótko przed wybuchem wojny we wrześniu 1939 r. Bałtycka Spółka Okrętowa zakupiła od greckiego armatora stary, bo dwudziestosiedmioletni, frachtowiec Aghios Spyridon („Duch Święty”) przewidziany do trampingu w żegludze małej. Statek zbudowano w Wielkiej Brytanii. Miał pojemność 1864 BRT. Załoga liczyła około 25 marynarzy. Statek Kromań – bo o nim mowa – dysponował bardzo prymitywnymi pomieszczeniami dla marynarskiej załogi i jeszcze gorszym wyposażeniem maszynowni. Niewielu chciało pływać na tak starym parowcu, a jeśli już nań trafili, to przy najbliższej okazji starali się wyokrętować na statek o znośniejszych warunkach pracy i życia. Nie jest tajemnicą, że był to jeden z najgorszych, najbardziej zniszczonych statków polskiej floty. Widać było to wszędzie. Pomieszczenia załogi brudne, materace mokre i śmierdzące, burty zardzewiałe.

Gdy kapitanowi Dybkowi zaproponowano dowództwo niewielkiego Kromania, małżonka opuściła wygodnego Sobieskiego i przyjęła funkcję… chłopca pokładowego na starym parowcu. Mimo początkowo niższego statusu, była kobietą nieprzeciętną. Z biegiem czasu awansowała na płatnika. Wspomina Irena Dybek:

Na mostku kapitańskim, na ścianie za sterem umocowałam własnoręcznie trzema wkrętami na drewnianym podłożu kaplerz w kształcie tarczy [ryngraf – M.B.] – ofiarowany w dniu poświęcenia statku w lipcu 1939 r. – z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, wykonany przez cieślę okrętowego. Pod obliczem umiłowanej naszej Matki i Królowej Polski, wyryte było wezwanie: „Pod Twoją Obronę”. Pod nią na papierze wypisałam: „Matko Najświętsza! Święty Antoni! Czuwajcie nad nami na wszystkich morzach i oceanach i doprowadźcie szczęśliwie do wolnej ojczyzny”. Kartka zmieniana była przeze mnie lub oficerów przez okres 5 lat.

Na początku sierpnia 1939 r. Irena Dybek odbyła na Kromaniu pierwszą podróż z Gdyni do Sztokholmu i Luleå. Statek zaczął obsługiwać porty bałtyckie, do których woził węgiel oraz rudę żelaza do Gdyni. Mały tramp, wyposażony w jeden pokład i cztery ładownie, miał nośność niespełna 3000 t.

Pani Irena i kapitan jako para stanowili dwa mocne charaktery i z tego powodu często na statku wiedli dość żywe dyskusje. Ale to była bardzo piękna para. Dybkowie nie mieli dzieci. Okazuje się, że kpt. Dybek, przeczuwając nieuchronny wybuch wojny, postanowił zapewnić żonie bezpieczeństwo. I tak dalej Irena Dybek pisze:

Wieczorem 28 sierpnia odprowadziłeś mnie na dworzec [kolejowy w Gdyni – M.B.], skąd miałam pojechać do Gniezna. W nocy miałeś odejść [statkiem – M.B.] z Gdyni do Gävle [na wschodnim wybrzeżu Szwecji – M.B.]; pragnąłeś więc, przed wyjściem w morze zapewnić mi na wypadek wojny bezpieczeństwo, a sobie – spokój o mnie.

Żegnając się z tobą czułam, że długo ciebie nie będę widziała; gdy staliśmy obok siebie w kabinie na mostku, prosiłam Matkę Najświętszą, aby miała cię w swojej opiece.

Rozstaliśmy się. Kiedy się spotkamy – nie wiem, lecz wierzę, że to się stanie, bez względu na czas i przestrzeń niewiadomą, które nas dzielą.

W Gnieźnie, u matki swojej, spędziłam tylko dwa dni mimo twego i jej życzenia, abym pozostała u niej przez cały czas niepewności politycznej, bo wojny jeszcze wówczas nie było…

Mimo usilnych nalegań mamusi, aby zostać, wyjechałam i to już ostatnim pociągiem do Gdyni. Następnego dnia wybuchła wojna i wszelka komunikacja została przerwana między Gdynią a resztą kraju. […]

1 września rano obudził mnie ryk syreny alarmowej oraz odgłosy rozmów i bieganiny dochodzące z klatki schodowej. Od sierpnia mieszkaliśmy [w Gdyni – M.B.] w dużej kamienicy przy ul. Wysockiego 41, w mieszkaniu służbowym na czwartym piętrze. Przedtem mieszkaliśmy w kamienicy, zwanej Domem Pilota [w budynku znajdowały się mieszkania służbowe pracowników związanych z gospodarką morską – M.B.].

Wiemy, że Inka prowadziła dziennik – zapisując dwa bruliony – do 29 listopada 1939 r. Ta niezmiernie odważna kobieta po przegranej wojnie obronnej Polski, przedostała się do Rumunii, a następnie przyjechała do Anglii, gdzie odszukała męża i zimą 1939 r. zamustrowała się na Kromania. W dzienniku Irena Dybek pisze:

„Kromań” był moim domem od grudnia 1939 r. do grudnia 1944 r.

30 sierpnia 1939 r. przed południem Kromań opuścił Gdynię jako jeden z ostatnich przed wybuchem wojny statków handlowych noszący biało-czerwoną banderę i szczęśliwie dopłynął do Göteborga (1 września). Później na początku października płynąc szwedzkimi wodami terytorialnymi, razem z czterema innymi naszymi statkami handlowymi (Chorzów, Narocz, Wilno i Robur IV), dopłynął do Bergen, skąd następnie w połowie tego samego miesiąca – pod eskortą kilku okrętów Royal Navy – udał się na Morze Północne do małego portu węglowego Methil na północnym wybrzeżu Firth of Forth w Szkocji. Już wkrótce chodził między Anglią a Afryką Zachodnią z węglem w jedną stronę – ze zbożem i z orzeszkami ziemnymi z powrotem.

Arkady Fiedler, jeden z najsłynniejszych polskich podróżników, pływał na polskich statkach handlowych, które brały udział w wojennych konwojach. Ten czas – spędzony także na Kromaniu – opisał w książce Dziękuję ci, kapitanie:

[„Kromań” – M.B.] zasłynął z tego, że była na nim mała, nieulękła kobieta i że był to statek ze wszystkich statków najpogodniejszy. Jowialność kapitana Dybka i ludzkie podejście do życia święciły triumfy. Dybek stworzył rodzinny nastrój wśród swych marynarzy. Dla nich „Kromań” był rzeczywiście ich domem, w którym ochoczo się pracowało i w którym przy pracy chętnie się nuciło. Nie było tu zadraśnięć i fermentów, tak często zatruwających żywot na innych statkach, a gdy zbierało się, rzadko zresztą, na jakieś nieuchronne burze, nieraz wkraczała urocza istota stojąca wiernie przy kapitanie i z kobiecym taktem rozpraszała chmury.

W drugiej połowie 1940 r. Kromań znajdował się w Dakarze. Trafił tam z winy Admiralicji brytyjskiej i niezdecydowania władz polskich. Okazuje się, że leciwy masowiec popłynął – z rozkazu brytyjskich władz – z ładunkiem węgla i brykietów, do Dakaru. 29 czerwca, po krótkim postoju w Gibraltarze, statek wszedł do portu przeznaczenia i wkrótce go „aresztowano”. Załoga była poruszona niegodnym zachowaniem Francuzów. Irena Dybek postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, o czym pisze Jan Kazimierz Sawicki:

Inka urządziła mężowi Dzień Sądu Ostatecznego. Wypomniała mu wszystkie chwile lęku od nocnego komunikatu BBC [przekazano wiadomość Polskiego Komitetu Transportowego w Londynie, by statek nie wchodził do Dakaru – M.B.] aż do jego przechwałek lekceważących lub ją uspakajających przed niebezpieczeństwem, jakie Francuzi mogą zgotować „Kromaniowi” w Dakarze. Dostał za Admiralicję, znajomych z Polskiego Komitetu Transportowego, za… za wszystko, co pasowało do niepewnego losu załogi i straconego statku. Burza zaczęła mijać, gdy solennie jej przyrzekł, że znajdzie sposób, aby wyprowadzić „Kromań” z Dakaru. […] Inka wierzyła w słowa swojego męża, a załoga w kapitana.

Ucieczka z Dakaru

W nocy z 26 na 27 lipca 1940 r. Kromań wyróżnił się śmiałą ucieczką z tego dobrze strzeżonego portu, gdzie był internowany po kapitulacji Francji. Był to jeden z ośmiu polskich statków (pozostałe: Kraków, Rozewie, Stalowa Wola, Pułaski, Śląsk, Cieszyn i Lida), które w lipcu i sierpniu uciekły z portów Francuskiej Afryki Zachodniej.

Po ponad trzech dobach samotnej żeglugi frachtowiec zawinął na redę Freetown. Po kilku dniach z ładunkiem rudy wrócili do Anglii. Kapitana Dybka, który wykazał się zresztą nie tylko niezłomnym duchem, ale i zmysłem do forteli, za śmiałe umknięcie z oblężonego portu morskiego nad Oceanem Atlantyckim, gen. Władysław Sikorski udekorował Krzyżem Walecznych. Brytyjska admiralicja była pod wrażeniem niezłomnego ducha i wspaniałych zdolności nawigacyjnych polskich marynarzy. Wystarczy dodać, że tego, co powiodło się prawie wszystkim statkom polskim nie próbował podjąć się ani jeden kapitan brytyjskich i innych alianckich statków kotwiczących podówczas we francuskich portach Afryki.

Kromań pływał następnie w konwojach na wodach brytyjskich oraz zachodził do portów we Francji. Nie będzie przesadą, gdy powiemy, że nasz statek w niecodziennych okolicznościach stał się czymś w rodzaju „krążownika handlowego”, najprawdopodobniej najsilniej uzbrojonego polskiego statku handlowego. Dzięki staraniom kapitana został uzbrojony w brytyjską jedną armatę sześciofuntową (kal. 57 mm) na rufie, dwa przeciwlotnicze oerlikony kal. 20 mm i liczne karabiny maszynowe. Na pokładzie zamontowany był nawet moździerz przeciwlotniczy Holmana - wyrzutnik pocisków zrobiony z rury wodociągowej. Pociski wyrzucano sprężonym powietrzem lub wykorzystywano parę wodną doprowadzaną ze statkowego kotła. Statek otrzymał także ochronę przeciw minom magnetycznym. Pisze Wincenty Bartosiak:

„Kromań” był jednym z najbardziej uzbrojonych statków. Mnie wypadło stać przy karabinie maszynowym […]. Żona kapitana przynosiła nam kawę.

Na początku maja 1941 r. jeden z bombowców Luftwaffe, które zaatakowały Kromania, uderzył w wodę i eksplodował. Kapitan Dybek został nawet odznaczony przez Brytyjczyków Orderem of the British Empire IV kl. za zniszczenie samolotu.

Staruszek Kromań wziął udział w alianckiej ekspedycji inwazyjnej na Afrykę Północną w listopadzie 1942 r., dowożąc do portów algierskich sprzęt i zaopatrzenie dla walczących tam wojsk brytyjskich. W czerwcu następnego roku woził ładunek z dostawami i grupę żołnierzy amerykańskich podczas inwazji na Sycylię. Znany brytyjski historyk i pisarz marynista Edward Owen Rutter pisał w książce Red Ensign. A History of Convoy, że Kromań „stanowi klasę dla siebie u wschodnich wybrzeży Anglii. Zaatakowany przez samoloty, strzela ze wszystkiego, z wyjątkiem komina”. Niejeden z niemieckich powietrznych intruzów powitany wściekłym silnym ogniem i walecznością naszych marynarzy, musiał uciekać do bazy, ciągnąc za sobą smugę dymu. Zamustrowany na Kromania od 1940 r. Władysław Wątróbski pisze:

„Kromań” pływał pod dobrą gwiazdą, tym przychylniejszą, że udzielił gościny na swym pokładzie kobiecie – dobrej, dzielnej, pięknej, wspaniale strzelającej kapitanowej Dybkowej. No i miał niezwykłe poważanie u zwierząt, poczynając od gryzoniów, które wywabiał ze wszystkich portów swoją aurą statku, omijającego katastrofy, kończąc na dwóch psach towarzyszących całej kompanii i na afrykańskiej małpce, pełniącej funkcję „adiutanta” pod drzwiami kabiny kapitana.

Na tle barwnej i bogatej karty Kromania wybija się „kapitanowa” Irena Dybek. Jej właśnie obecność na pokładzie zmuszała matrosów do poskromienia ostrego języka morskiego. Mimo to załoga uwielbiała swoją damę, która nie była zresztą jedyną kobieta na tym koedukacyjnym parowcu. Płeć piękną uzupełniały kucharka – Jadwiga Pierzyńska i wykonująca obowiązki stewardesy Marta Pulta. Dzięki pani Irenie na statku panowała ciepła, rodzinna niemal atmosfera. Wspomina Krystyna Tarasiewicz:

Dybkowie nie mieli dzieci; trzymali na statku małpkę, kupioną w Afryce, po ucieczce z Dakaru. Małpka, nazwana Monkey, jakby trochę zastępowała im brak dziecka. Oboje byli w tej małpce zakochani i bardzo ją rozpieszczali. Monkey też miała mocny charakter, łącznie ze wszystkimi żeńskimi instynktami, a więc nienawidziła kobiet. Każda kobieta, która przychodziła na statek, od niej ucierpiała. Małpka stała za drzwiami, czyhała i gryzła w nogi. Nie wszyscy, niestety, dzielili poczucie humoru kapitana, który uważał, że to jest wspaniały kawał. Do załogi, włącznie z kobietami, była przyzwyczajona i lubiła […] z wyjątkiem kilku, którzy ją drażnili.

Okazuje się, że dopóki prowiantowym statku była Irena Dybek, dopóty z wyżywieniem załogi było różnie. Na nieśmiałe protesty oficerów i marynarzy, którzy mieli żołądki jak wielorybie i wręcz niedojadali, ze swadą odpowiadała:

Ja zjadłam jedno jajko, kromkę chleba z masłem i jestem najedzona. Wy narzekacie, że Jadzia was głodzi, gdy dostajecie dodatkowe kromki chleba?!

Z oficerami dawała sobie radę, gorzej jej szło z palaczami czy trymerami, którzy – przerzucając tysiące kilogramów węgla – potrzebowali treściwych posiłków. Na szczęście sprawę w swoje ręce przejął małżonek i nie dopuścił do buntu załogi.

Marynarze z Kromania wspominają, że „kapitanowa” była nieustającą atrakcją w czasie tragicznych wydarzeń wojennych. Potrafiła bez trudu zadurzyć w sobie prawie całą załogę. Gdy jednak traciła humor, łatwo rozniecała burzę wśród rozgorączkowanych marynarzy. Z połową załogi potrafiła być w jak najlepszej komitywie, z drugą zaś darła koty. Na dodatek bawiła się przy tym jak dziewczynka. Gorzej znosiła to jednak płeć męska.

Oddajmy głos Janowi K. Sawickiemu, historykowi dziejów Polskiej Marynarki Wojennej w II wojnie światowej:

Kapitan odznaczał się niedźwiedzią budową i niepospolitą siłą, lecz bywał bezradny wobec filigranowej połowicy o niespożytej energii i pomysłach. Wtrącała się na statku do wszystkiego, co tylko w jej ślicznej główce wzbudziło zainteresowanie. Atmosferę szczęścia rodzinnego poznano podczas postoju w porcie.

Kapitan chwytał się najróżniejszych sposobów, aby uniknąć wypraw z małżonką na ląd po zakupy. W Anglii tylko raz zastąpił go drugi oficer. Inni oficerwoie wcześniej brali w tym udział i teraz z „bardzo ważnych powodów służbowych” nie dysponowali czasem.[…]

Dybek wykazywał dużą staranność w doborze załogi. Nie daj Boże, aby ktoś uchybił Ince w tym rodzinnym gronie. Tajfun to mały wicherek w porównaniu z tym, co działo się z kapitanem i jego miłosnym szaleństwem.

Morska brać z Kromania o Irenę dbała więcej niż o siebie. Miała różne przydomki. Była dla podkomendnych męża „Syrenką”, „Perłą Oceanu”, „Panią Dziedziczką”, natomiast Brytyjczycy nazywali ją „Pierwszą Damą Floty Atlantyckiej”. Także za sprawą niezwykłej odwagi. W razie potrzeby stawała do walki przeciwko wrogowi ramię w ramię z innymi marynarzami na pokładzie i dodawała otuchy walczącym załogom. Pierwszy Lord Admiralicji Albert Alexander miał wystosować pismo gratulacyjne i złożyć na ręce gen. Władysława Sikorskiego, premiera i Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych. Nie bez słuszności należy podkreślić, że część sławy, która stała się udziałem Kromania i kpt. Dybka, bezsprzecznie przypada jego towarzyszce życia, dzielącej z nim wszystkie wojenne przygody i będącej na frachtowcu najprawdziwszym opiekuńczym aniołem-stróżem.

Czerniejewianka na Kromaniu wprowadziła również po raz pierwszy obyczaj, nigdzie poprzednio niepraktykowany. Otóż dzień w dzień, około godziny dziewiętnastej, oficerowie i niektórzy członkowie załogi statku schodzili się do salonu kapitana na miłą pogawędkę towarzyską. Kapitanowa częstowała gości kawą i kanapkami. Integrowało to bardzo załogę, która należała do najbardziej zżytych i rozśpiewanych w naszej flocie handlowej podczas II wojny światowej.

Uroczyście obchodzono na statku święta, zwłaszcza, że codzienne życie było dosyć nudne. Takie wspólne spotkanie w salonie u kapitana ze wszystkimi oficerami stawało się niezapomnianym przeżyciem. Następnie oficerowie, szli do załogi – z opłatkiem w wigilię, czy z jajkiem w Wielką Niedzielę i oczywiście z życzeniami. Załoga składała się nie tylko z Polaków i w różnych okresach się zmieniała. Na Kromaniu przestrzegano zasady – w morzu się nie pije, ale w wigilię jeden kieliszek było wolno. Wspaniały gawędziarz – Karol Olgierd Borchardt tak scharakteryzował statek:

„Kromań” znany był z opisów i opowiadań w całej flocie alianckiej. Wiadomo było wszystkim, że zaatakowany przez samoloty podnosił najnowszą i największą polską banderę i zmieniał się w morskiego jeża, którego kolce stanowiły pociski wielu działek umieszczonych w ten sposób, że „Kromań” nie posiadał niestrzeżonego przez kolce miejsca. Żaden samolot nie potrafił przedrzeć się przez tę zaporę. „Kromań” miał na swym koncie jeden na pewno zestrzelony samolot, wiele uszkodzonych, a ile było takich, które nie ośmieliły się go zaatakować? Statki innych bander, znajdujące się w jego towarzystwie podczas nalotu, zmuszał własną brawurą do naśladowania i każdemu statkowi narzucał swą dewizę: WALCZ!.

Pod koniec 1944 r. żona kpt. Dybka opuściła statek w Stanach Zjednoczonych, zamieszkała w Baltimore, gdzie przy 2510 Cold Spring Lane prowadziła studio fotograficzne. Po wojnie Irenę Dybek odznaczono Medalem Morskim Polskiej Marynarki Handlowej. Warto też zauważyć, że „Perła Oceanu” nie była jedyną Polką, która narażała swoje życie służąc na pokładach statków w latach 1939-1945. W polskiej flocie handlowej zatrudnionych ich było czterdzieści. Po zejściu z parowca „Pani Dziedziczki” wśród załogi zapanowały przygnębienie i smutek. Kapitan był najbardziej przygaszony.

Koniec wojny

Kromań dowodzony przez kpt. Dybka szczęśliwie doczekał końca wojny. Zatonął jednak już po kapitulacji Niemiec 13 listopada 1945 r., podczas sztormu, po wejściu w Zatoce Sekwany na podwodną skałę. Mimo błędu nawigacyjnego, załoga zdołała się uratować. Kromań był naprawdę starym gratem, ale w rękach kpt. Dybka stał się jedną z najbardziej znanych jednostek, nie tylko wśród Polaków. Często był samotnym statkiem. Gdy wychodził w dużym konwoju na Atlantyk, inne statki uciekały mu po kilku godzinach. Mimo że konwoje były często atakowane przez U-Booty, to dzięki fortelom kpt. Dybka, kursom jakie wyznaczał, stałemu pogotowiu i szybkiej reakcji ogniowej zawsze dopływali do portu docelowego. Wśród członków załogi najbardziej wspominano ze wzruszeniem panią Irenę Dybek, która marynarzy niepokoiła swoją urodą.

Utraciwszy Kromania, Dybek po uporaniu się ze wszystkimi problemami wyjechał na przełomie listopada-grudnia 1945 r. do Stanów Zjednoczonych do żony. Kapitan imał się tam różnych zawodów, m.in. znalazł zatrudnienie jako pracownik w stoczni w Bethlehem Steel Co. w Baltimore. Na morze już nigdy nie wrócił. Niestety, wkrótce doszło do rozpadu małżeństwa. Okazuje się, że małżonkowie, gdy emocje opadły, wrócili do siebie… ale ich związek nie przetrwał próby czasu. W jednej z polonijnych gazet, wydawanych ówcześnie w Ameryce, znalazła się informacja, że kpt. ż.w. Tadeusz Dybek zmarł 16 grudnia 1963 r. Miał zaledwie 55 lat.

Tymczasem po przeprowadzce do Annapolis, Irena prowadziła studio fotograficzne „Foto Studio Albatros”. Wyszła za mąż za Józefa Gacę, weterynarza. Po jego śmierci w 1976 r. wróciła do Polski. Do końca życia mieszkała na osiedlu Wichrowe Wzgórza w dzielnicy Winogrady w stolicy Wielkopolski. Zmarła w szpitalu 4 kwietnia 1995 r. Pochowano ją na cmentarzu parafii św. Jana Vianneya przy ul. Szczawnickiej/Lutyckiej w Poznaniu.

Dwadzieścia lat później, 3 października 2015 r., wymieniono płytę nagrobną na nową – sprawę uzgodniono z proboszczami parafii Wniebowstąpienia Pańskiego oraz św. Jana Vianneya w Poznaniu.

Po wielu latach także rodzinne miasto Ireny Dybek z d. Wiland rozsławiło niezwykłą kobietę. 30 maja 2014 r. w ramach Dni Czerniejewa – włodarze i mieszkańcy miasteczka, zaproszone osoby z okolicznych gmin oraz przedstawiciele Polskiej Marynarki Handlowej dokonali odsłonięcia tablicy pamiątkowej. W ten sposób przywrócono pamięć o nieznanej dotąd, a zasłużonej dla spraw morskich czerniejewiance.


Jak się czujesz po przeczytaniu tego artykułu ? Głosów: 107

  • 70
    Czuje się - ZADOWOLONY
    ZADOWOLONY
  • 3
    Czuje się - ZASKOCZONY
    ZASKOCZONY
  • 32
    Czuje się - POINFORMOWANY
    POINFORMOWANY
  • 1
    Czuje się - OBOJĘTNY
    OBOJĘTNY
  • 0
    Czuje się - SMUTNY
    SMUTNY
  • 0
    Czuje się - WKURZONY
    WKURZONY
  • 1
    Czuje się - BRAK SŁÓW
    BRAK SŁÓW

Daj nam znać

Jeśli coś Cię na Pojezierzu zafascynowało, wzburzyło lub chcesz się tym podzielić z czytelnikami naszego serwisu
Daj nam znać
ReklamaB2ReklamaB3ReklamaB4
Reklama
Najlepsze maszyny online z blikiem