ReklamaA1-2ReklamaA1-3

U Pana Boga za piecem...

HistoriaPrzyroda24 grudnia 2021, 10:00   red. Karol Soberski2565 odsłon
U Pana Boga za piecem...
 fot. Karol Soberski

Mieszkać w lesie? Dla wielu to koszmar. Jednak są tacy, którzy za żadne skarby nie przeprowadzą się do miasta, bo las to ich całe życie. I taką historię swojego blisko 50-letniego, wspólnego życia w leśnictwie Nowaszyce w gminie Mieleszyn, opowiedzieli mi jakiś czas temu, państwo Maria i Henryk Pujankowie. W lesie czas płynie wolniej niż w dużych miastach. Przebywając tam, można pozazdrościć mieszkańcom mniejszych stresów i czystego powietrza, słowem - mieszkania „jak u Pana Boga za piecem”.

– Od małości ciągnęło mnie do lasu – mówi Henryk Pujanek, emerytowany leśniczy z Nowaszyc koło Mielna, który przez 40 lat i 3 miesiące pracował w lesie. – Zawsze interesowałem się przyrodą i łowiectwem – mówi pan Henryk, a jego żona Maria dodaje, że tę miłość do lasów zaczepił mężowi nauczyciel, przyrodnik, pan Szymański. – I tak to ciągłą się od czasów szkolnych i zostało. I bez lasu nie wiem jak bym żył… – uśmiecha się pan Henryk. – Mąż zawsze mówi, że jak wjeżdża do lasu to jest u siebie – uzupełnia żona.

Ojciec w partii nie był…

– Gdy skończyłem osiem klas szkoły podstawowej, bo wówczas taka była szkoła, chciałem iść do technikum w Rogozińcu. Egzaminy zdałam, ale z braku miejsca nie przyjęli mnie – wspomina. – Ojciec w partii nie był, a do tego kułak – śmieje się.

Były to lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia. Pan Henryk spróbował po raz drugi dostać się do tego technikum. – Znowu zaliczyłem egzaminy, ale z braku miejsc nie zostałem przyjęty. Wówczas nadleśniczym był tutaj Wyjatek i on mi powiedział: – Heniu, i tak się nie dostaniesz, bo ojciec nie jest w partii, zostań tutaj w lesie. I od 1 stycznia 1951 roku rozpocząłem pracować jako stały pracownik – opowiada. – Moja praca polegała na ścinaniu kopalniaków, którym trzeba było zmierzyć długość i średnicę. Kopalniak to ścięte, długie drzewa wysyłane do kopalń. Potem zostałem brygadzistą w Leśnictwie Brody Bujanek nadzorowałem pracowników między innymi przy sadzeniu lasów – dodaje.

W roku 1953 pana Henryka powołano do wojska. – Do wojska trafiłem do kopalni. Pracowałem w kopalni Bolesław Chrobry w Wałbrzychu. Jak w 1955 roku wróciłem z wojska, to rok później zostałem wysłany na kurs pilarzy – mówi nasz rozmówca.

W tamtym czasie do Polski sprowadzono 50 pił ze Szwecji, tak zwane „harpnery”. Z każdego nadleśnictwa był wytypowany jeden pracownik, który szedł na trzymiesięczny kurs obsługi tej piły. Po zaliczeniu egzaminu, kursant otrzymywał jedną taką piłę i wracał z nią do swojego nadleśnictwa.

– Zdałem ten egzamin i wraz z piłą wróciłem do nadleśnictwa, gdzie zacząłem pracować jako pisarz – kontynuuje pan Henryk i dodaje, że z tą piłą obsługiwał cztery leśnictwa. Cały czas wówczas pan Henryk pracował w Leśnictwie Brody.

Z Brodów do Nowaszyc

1 lipca 1960 roku Henryk Pujanek został przeniesiony do Leśnictwa Nowaszyce, jak gajowy. – Był to swoisty awans – śmieje się pan Henryk i dodaje, że tutaj w Nowaszycach w 1960 roku, w tym domu (rozmawiamy w domu państwa Pujanków) wzięliśmy ślub.

Dzień pana Henryka, gdy był gajowym, zaczynał się o godzinie 4.00 rano. – Wstawałem tak rychło, bo mieliśmy deputaty ziemi, a pensyjka nie była wówczas za wysoka. Ziemię się wówczas uprawiało, ziemniaki, buraki, hodowaliśmy też bydło, trzodę, drób. Wstawałem więc o czwartej rano, szedłem w pole. Gdy były zalesienie to już o godzinie szóstej musiałem być w lesie, bo to przyjeżdżały szkoły, milicja, wojsko i tak aż do ciemka, tak jak szło. Nie było normowanego dnia pracy, cały czas była robota. Było ciężko. Teraz leśniczowie mają lepiej – wspomina były gajowy. Jako gajowy w Nowaszycach, pan Henryk pracował do końca marca 1991 roku, czyli 40 lat i 3 miesiące.

Pan Henryk opowiada, że przez te 40 lat pracy w lesie miał wiele przygód, ale jedną pamięta szczególnie – zaatakował go bowiem odyniec. – Nigdy się nie bałem, ale od tego czasu podchodzę ostrożnie – śmieje się i opowiada swoją przygodę.

Jak to z dzikiem było...

– Siedziałem sobie na krzesełku, księżyc świecił, sztucer miałem na kolanach. W pewnym momencie w lesie zaczęły pękać gałęzie, wziąłem więc lornetkę i patrzę. Tuż obok rosła kukurydza – wspomina pan Henryk. – W pewnej chwili, pięć metrów ode mnie, jak huknął dzik, a szedł on tuż przy krzakach, to podskoczyłem na krzesełku. Odskoczył kawałek ode mnie, zjeżył się i postawił na mnie. Zdenerwowałem się, choć niektórzy mówią, że człowiek się nie zdenerwuje. Zdenerwuje się. I tak sobie pomyślałem, co tu zrobić na gołym polu. Ale widzę, że coś temu odyńcowi się nie podobało, więc opanowałem się trochę, wymierzyłem, a on odskoczył jakieś trzy metry dalej. Strzeliłem, a on zaszarżował na mnie. Odskoczyłem, a on poszedł w kukurydzę. Pamiętam, że wtedy trzy, albo i cztery papierosy spaliłem – śmieje się nasz rozmówca. – Zacząłem się zastanawiać, czy go trafiłem, czy on zawróci. A księżyc świecił… Poszedłem więc w kukurydzę, patrzę farba (krew – dop. red). Przeszedłem dalej, ale delikatnie ze sztucerem gotowym do strzału. Szedłem jakieś dziesięć metrów i widzę że leży. Delikatnie jeszcze go trąciłem nogą, czy na pewno nie żyje. Po wypatroszeniu miał 135 kilogramów – kończy opowieść i dodaje, że od tego czasu nabrałem szacunku do dzików.

Henryk Pujanek jest myśliwym od 1970 roku i należy do koła w Mieleszynie. A co pan czuł, gdy strzelił po raz pierwszy do zwierzyny? Pan Henryk odpowiada z uśmiechem: – Z początku to było ciężko. Teraz to już rutyna, ale też na przykład do stojącej sarny ciężko jest strzelać…

W lesie trzeba myśleć

Kontynuując swoją opowieść pan Henryk mówi, że nigdy się w lesie nie zgubił. – Nieraz gdy wraca się o zmierzchu, to trzeba się czasami zastanowić, gdzie iść ale nigdy się w lesie nie zgubiłem – uśmiecha się. Były natomiast przypadki, że ktoś w lesie zabłądził. – Jednego roku, gdy szliśmy do kościoła, zobaczyliśmy motor i jakiegoś dziadka, który się tam kręcił. A zaczął wtedy padać deszcz. Gdy wróciliśmy z kościoła, rozpadało się na dobre. A motor stoi – opowiada pani Maria. – Gdy jedliśmy obiad wszedł do domu ów dziadek, widzieliśmy. Był zmarznięty, zmoknięty. Zaproponowaliśmy mu, by usiadł wypił herbatę, zjadł obiad, ale on nie chciał. Prosił tylko by go wyprowadzić z lasu, bo on nie wie gdzie jest. Musiał w lesie około trzech godzin błądzić – dodaje. – Zaprowadziłem więc go w miejsce gdzie stał jego motor, a on mi się tam rozpłakał – uzupełnia pan Henryk i dodaje, że jednego roku w lesie szukano też byłego leśniczego Kudełka. – Miało on już ponad 90 lat i często się zapominał. Raz to go dwa dni nie było i znaleźliśmy go pod Karniszewem – zaznacza mój rozmówca.

Pan Henryk twierdzi, że dawniej w lesie było bezpieczniej niż dzisiaj. Dawniej nawet nocą gdy się szło przez las nie było obawy, że ktoś jadący z naprzeciwka ma złe zamiary. – Jechał ktoś, to jechał. Nie było żadnych obaw – stwierdza. – A dzisiaj… Strach, bo nie wiadomo kto jedzie, a może wyskoczą, pobiją, zrobią coś…

Najpiękniej jest w lesie

Święta Bożego Narodzenia w lesie są nie do opisania. – Każdy z nas odczuwa święta w lesie, zwłaszcza gdy napadu śniegu. Gdy biały puch pokryje świerki, gdy w domu pojawia się choinka, wtedy się czuje, że idzie Boże Narodzenie. Gdy jedziemy do kościoła, droga biała, drzewa białe, słoneczko świeci… – zamyśla się pani Maria. – Najpiękniejsze są święta Bożego Narodzenia w lesie, zwłaszcza gdy taka kiść śniegu wisi na sosnach i to się opuści. Tak się przyzwyczailiśmy, że ciężko było by nam teraz iść na święta gdzie indziej – podkreśla pan Henryk.

Pan Henryk mówi, że w lesie czuje się jak u siebie w domu, szczególnie zaś gdy wejdzie na ambonę myśliwską. – Jak na ambonę się usiądzie, to tam człowiek odpoczywa. Popatrzy się, a tam zając, sarna… Nie wiem ile się można narobić, ale tam się odpoczywa. Żona czasami mówi, posiedziałbyś w domu, ale ja idę na ambonę… – zamyśla się pan Henryk.

Skarbów nie dostałam

Las to całe życie państwa Pujanków. Nie wyobrażają sobie by mieszkać gdzieś indziej. – Gdy żona tu ze mną zamieszkała, to bała się wyjść na podwórko sama. Na pierwszą rocznicę ślubu szliśmy do kościoła do Modliszewka, to żona do samego kościoła słowa ze mną nie zamieniła, tak się bała. Potem już się przyzwyczaiła – śmieje się pan Henryk. I jeszcze nie dawno, w niedzielę, pan Henryk i pani Maria potrafili pójść na spacer po lesie i przejść od 3 do 4 kilometrów. W Nowaszycach, gdy zamieszkali tam nasi rozmówcy, było siedem rodzin, a dzisiaj zostały cztery plus leśniczy.

– Gdy miałam szesnaście, siedemnaście lat i jak tutaj dziewczyny mieszkały, to często mówiły, że tutaj w lesie za żadne skarby świata nie zamieszkają. To świat deskami zabity. A ja skarbów świata nie dostałam i przyszłam. Od tamtej chwili cały czas mieszkamy w Nowaszycach – śmieje się pani Maria.

A czy mogliby państwo wyprowadzić się do dużego miasta? Pani Maria twierdzi: – Gdzieś na przedmieścia, gdzie byłby jakichś ogródeczek, jakiś lasek, to tak. Ale do bloków nigdy… Nie ma to jak w lesie.


Fot. K. Soberski



Jak się czujesz po przeczytaniu tego artykułu ? Głosów: 211

  • 179
    Czuje się - ZADOWOLONY
    ZADOWOLONY
  • 0
    Czuje się - ZASKOCZONY
    ZASKOCZONY
  • 31
    Czuje się - POINFORMOWANY
    POINFORMOWANY
  • 1
    Czuje się - OBOJĘTNY
    OBOJĘTNY
  • 0
    Czuje się - SMUTNY
    SMUTNY
  • 0
    Czuje się - WKURZONY
    WKURZONY
  • 0
    Czuje się - BRAK SŁÓW
    BRAK SŁÓW

Daj nam znać

Jeśli coś Cię na Pojezierzu zafascynowało, wzburzyło lub chcesz się tym podzielić z czytelnikami naszego serwisu
Daj nam znać
ReklamaB2ReklamaB3ReklamaB4
ReklamaA3